To odcinek specjalny, bo odpowiadam sama na swoje pytania 😀
Lingwistykę stosowaną (kombinacja: niemiecki + angielski + lektorat z trzeciego języka) studiowałam przez sześć semestrów na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i ukończyłam ją z tytułem licencjata. Na magisterkę przeniosłam się gdzie indziej, ale to już historia na osobny wpis.
Czego uczyłam się na swoim kierunku? Jak wyglądały poszczególne lata studiów?
Pierwszy rok to był lot zapoznawczy. Rozdzielono nas na grupy pod względem poziomu języka niemieckiego i przede wszystkim katowano głównym przedmiotem na każdej filologii, czyli PNJ_ (praktyczna nauka języka <wstaw język>). To był też czas takich kwiatków jak filozofia czy WF na drugim końcu miasta. Kiedy dzisiaj przypomnę sobie swoje naiwne zdziwienie, że także takie przedmioty jak gramatyka opisowa czy wstęp do językoznawstwa prowadzone i zdawane są po niemiecku, trochę się śmieję, że tak mało wiedziałam wtedy o życiu. Od drugiego semestru rozpoczęliśmy naukę trzeciego języka do wyboru (francuskiego, włoskiego, hiszpańskiego lub rosyjskiego).
Na drugim roku zaczęło się robić ciekawiej – wtedy wybieraliśmy specjalizację: translatoryczną (jak w moim przypadku) lub glottodydaktyczną (czyli nauczycielską). Pojawiło się więc trochę konkretów, ale moim zdaniem nadal najbardziej przydatnym przedmiotem była gramatyka kontrastywna polsko-niemiecka, obowiązkowa dla wszystkich studentów. W tym czasie wiele osób zniknęło z UAM-u
i wyjechało na Erasmusa (program wymiany na Wydziale Neofilologii jest naprawdę rozbudowany).
Ja także miałam taki udany epizod i spędziłam najlepsze miesiące moich studiów w Wiedniu.
Powrót był trudny, bo już od października trzeba było pracować nad pracą licencjacką, a oprócz tego pojawiło się więcej tłumaczeń. Mimo to trzeci rok wspominam chyba najlepiej, ale może to zależeć od tego, kiedy trafi się na najfajniejszych wykładowców. Mój poziom językowy był wtedy na pewno dużo wyższy, więc do zajęć i egzaminów, nawet tych ustnych, podchodziłam już z większym luzem.
Jak mi się podobało?
Różnie. Jestem przekonana, że można było dużo lepiej wykorzystać czas niektórych zajęć, uczyć się języka na podstawie ciekawszych źródeł i przede wszystkim położyć większy nacisk na mówienie. Kiedy korzystaliśmy z niemiecko- lub anglojęzycznych mediów, moje zainteresowanie zdecydowanie rosło, a rozpiętość tematów pozwalała odkryć nowe zainteresowania. Zaletą była też z reguły kadra akademicka, pozostająca w przyjaznych układach ze studentami i w przypadku zajęć tłumaczeniowych składająca się z praktyków. Te przyjazne układy wcale jednak nie oznaczały, że mieliśmy mało roboty. Wręcz przeciwnie – jak to na filologii, uczyć się i odrabiać stosy zadać domowych trzeba było przez cały rok, a nie tylko w czasie sesji. Takiej systematyczności wymaga po prostu nauka języków obcych.
Z plusów – nauczyło mnie to dobrej organizacji czasu.
Jak się sprawdzała organizacja na uczelni?
Zwykłam sobie żartować, że nie miało za bardzo co się sprawdzać, bo tej organizacji po prostu nie było… Oczywiście trochę w tym przesady, ale zamieszania z powodu zapisów na WF, organizacji egzaminów czy zajęć w za małych pomieszczeniach naprawdę można było uniknąć. Dzisiaj patrzę już na to z uśmiechem i mam co wspominać ze znajomymi, ale wtedy wcale mi do śmiechu nie było.
Jakie zajęcia najbardziej lubiłam?
Zdecydowanie zajęcia tłumaczeniowe, a ze względu na prowadzącą szczególnie te z języka angielskiego. Tłumaczenie tekstów w obu kierunkach (z języka obcego na polski i odwrotnie) było świetnym sposobem na naukę i wykorzystywanie tych wszystkich wcześniej wyuczonych list słówek czy konstrukcji gramatycznych w praktyce. Lubiłam też zajęcia z gramatyki, bo były one prowadzone na wysokim poziomie i przyczyniły się do lepszego zrozumienia, jak funkcjonuje dany język, skąd biorą się niektóre formy, jakie odpowiedniki mamy w języku polskim itp. (Mam nadzieję, że czytelnicy nie przerwą teraz czytania, zorientowawszy się, że mają widocznie do czynienia z fanatyczką gramatyki, która na domiar złego wybrała jeszcze zdjęcie z odmianą czasownika jako nagłówek tego posta…).
Jedno sformułowanie, które stale padało na zajęciach?
„Te studia to nie jest po prostu kurs językowy!” – twierdzili z zapałem wykładowcy. No i może faktycznie, kursy językowe nie obejmują pisania prac naukowych w językach obcych ani nie omawiają środków stylistycznych zastosowanych przez tłumacza w przekładzie, ale jednak to właśnie nauka języka była dla wszystkich priorytetem.
Jakie masz możliwości po studiach? Pracujesz „w zawodzie”?
Sztandarowym zawodem po lingwistyce jest tłumacz lub nauczyciel języka obcego. W praktyce jednak nie tak wiele osób idzie tą ścieżką, bo nie są to zazwyczaj bardzo dobrze płatne posady, a i o pracę wcale nie tak łatwo. Alternatywą jest m.in. praca w firmach międzynarodowych, które poszukują osób ze znajomością języka obcego, a reszty uczą już same. Ja zebrałam takie doświadczenie, pracując na stanowisku grafika z językiem niemieckim w jednej z większych korporacji w Poznaniu.
Ocena w skali od 1 do 5?
Szczerze powiedziawszy zależy to od tego, jaka sytuacja ze studiów akurat mi się przypomni, ale myślę, że na 3,5 lingwistyka zasłużyła. Czyli zdane! 😉
Trafne uwagi, pisz częściej, będę czekać 🙂
Dziękuję!
Popieram – te wszystkie przedmioty związane z gramatyką pomogły mi poznać niemiecki chyba lepiej, niż wszystkie lektoraty razem wzięte 🙂
Szkoda tylko, że wymowy było tak mało.
(Dobra, szkoda jeszcze wielu innych rzeczy, ale to najważniejsza 😉 )
Prowadząca też miała swój udział w tym sukcesie pedagogicznym z gramy 😀